Najpierw wiadomości z frontu

Veni.
Vidi.

Drugi-tata schudł, ale szacowne oblicze wygląda nieco lepiej. Coś jakby rumieńce troszkę zakiełkowały na policzkach. Opuchlizna z oka bardzo ładnie schodzi, więc przestał się martwić, że przy okazji usunęli mu oko. W promocji. Zamieniliśmy parę słów, machaliśmy sobie jak zwykle. Bardzo go cieszy – wiecie co ;o)
Na głowie ma wzbudzającą szacunek bliznę, ale obgadałyśmy to z drugą-mamą, komentując, że każdy prawdziwy mężczyzna szacunek budzącą bliznę winien posiadać.
Szef też posiada, tyle że nie na głowie, ale na brzuchu. Jest to blizna po wyrostku, ale za to solidna i Szef zawsze na tę okoliczność wymyśla przeróżne mrożące krew w żyłach historie. Np. o tym, jak napadło go sześciu wściekłych skinheadów, wbili mu w brzuch nóż i przekręcili siedem razy. Ona sam ze wspomnianym nożem w brzuchu dał im wszystkim taki wycisk, że wylądowali na intensywnej terapii.
Damy więc drugiemu-tacie szansę, aby mógł po latach opowiadać podobne bzdury swoim hipotetycznym wnukom. Ponieważ młodość dziadków plasuje się z punktu widzenia wnuków gdzieś w okolicach epoki kamienia łupanego, będzie mógł np. udawać, że to blizna od szrapnela. I nikt się nie zorientuje.
A poza tym, zaufajmy jego wyobraźni.
Blizna pięknie się goi, wiem, bo dziś asystowałam przy zmianie opatrunku. Nic się nie ślimaczy i gdybym nie była dzieckiem z dobrego domu z fortepianem, rzekłabym, że jak na psie!
Drugiego-tatę odwiedzają pielgrzymki, dziś np. w jednym momencie miał aż troje gości, wliczając w to moją skromną osobę, a wyliczając drugą-mamę, która gościem nie jest, a wygląda raczej na dobrze okopanego domownika. Na zadomowienie wskazuje zwłaszcza solidny fotel, który druga-mama zgrabnie wcisnęła pomiędzy dwa łóżka w sali drugiego-taty.
Oprócz zwykłych ludzi, jak np. ja, drugiego-tatę odwiedzają różne strasznie ważne szpitalne persony, co do których straciłyśmy z drugą-mamą rozeznanie już jakiś czas temu i nie potrafimy zupełnie zidentyfikować, kto przez kogo jest nasłany. Ordynatory tam chodzą, panie, różne dziekany i profesory, a co za tym idzie – drugiego-tatę owiał nimb tajemniczości i wszyscy zaczynają na wszelki wypadek głupawo się na jego widok uśmiechać przypuszczając, że jest jakim ministrem albo przynajmniej wojewodą.
Pielęgniarka na moich oczach ćwierkała dziś do niego tak słodko, że druga-mama zmuszona była zgromić ją wzrokiem.
To się, panie, nazywa: przechodzić proces ozdrowieńczy.
Drugi-tata polecił mi dziś rozróżniać machanie ze szpitalnego łóżka tzw. chwilowe (czyli na chwilowe wyjście na papieroska) i machanie finalne (na do widzenia), które charakteryzuje się ruchem zamaszystym obydwu kończyn górnych. A ja jestem pojętną uczennicą i staram się nadążać za koncepcjami pacjenta.

Ogólnie z dnia na dzień jest odrobinkę lepiej. Druga-mama pewnie mniej to zauważa, ale ja widziałam drugiego-tatę w sobotę i uważam, że wyraźnie coś drgnęło. Jestem pewna, że z czasem wszystko wróci do normy.

Komentarze