1396
Przed świętami nie znoszę dwóch rzeczy: oszalałych ludzi w sklepach i porządków. Właściwie to nie znoszę tego na co dzień, nie tylko w święta. Są natomiast zjawiska, które naprawdę lubię.
Krótkie dni bez słońca naprawdę nie są fajne. Ale te przedświąteczne wieczory i noce, które spędzam w kuchni, są jednak miłe. Przynoszę laptop, puszczam sobie filmy - lekkie, trochę wzruszające i zabawne, pod które obieram, kroję, siekam, mieszę, zawijam, lepię, próbuję, grzeję, wkładam do piekarnika. Gdy wszyscy już zasną i w całej kamienicy zapada cisza, w nierealnym, komputerowym świecie dzieją się jakieś historie - cicho, żeby nikogo nie obudzić. A dom pachnie.
Dziwnym trafem tuż przed Wigilią nic mi się nie przypala, nie kipi, nie wylewa. Przez moje dłonie przechodzą kilogramy warzyw, namoczone grzyby roztaczają niepowtarzalny aromat, drożdżowe ciasto rośnie powoli, lecz zdecydowanie, wszystkie hałaśliwe czynności (mielenie maku!) już się zakończyły. Gdzieś w tle wychwytuję ulotny zapach drzewka, kot asystujący okresowo sprawdza, czy nie trzeba w czymś pomóc i zasypia spokojnie nieopodal, widząc, że znakomicie daję sobie radę.
Każdego roku jedziemy na Wigilię do moich rodziców, ale wraz z upływem czasu zdejmuję z mamy coraz więcej obowiązków i coraz więcej potraw przygotowuje sama, choć ona zawsze uprzedza, żebym dała spokój. Ale wiem przecież, że jej z roku na rok trudniej.
Dziś na płycie powolutku szumi barszcz, w misce pęcznieją grzyby, obrałam nieskończoną liczbę warzyw. Jutro przygotuję ciasto, ulepię pierogi, usmażę ryby (J. wykona z nich mistrzowską rybę po grecku; nie zabieram się za to - jej wychodzi lepiej), przygotuję mak, jabłka i ser. W poniedziałek ogarniemy z Zuzią tę stajnię Augiasza i ubierzemy choinkę. A kiedy w domu zapadnie cisza, pozwolę rosnąć ciastu. Drożdżowe ciasto kojarzy mi się ze świętami, a specyficzny zapach rozczynionych drożdży jest miły dla nosa, choć obiektywnie...
Im moi rodzice są starsi, tym częściej myślę o Wigilii, jak o pożegnaniu. Tato powie coś bardzo poważnego i wzruszającego, atmosfera zawiąże nam gardła i będę jedyną osobą, której wolno wstać od stołu. Kiedyś była nią mama. Od kilku lat to ja wstaję, by wymienić wazy z zupami, podać patery z rybami, kapustą, przyjąć puste talerze i napełnić je, a potem odebrać. Gdzieś ponad nami będzie się snuła niepowtarzalna atmosfera bliskości.
A na koniec Zuzia pozwoli mi, ten jeden raz w roku, śpiewać na cały głos. Aż do północy. Skorzystam z tej łaski skwapliwie, nie przejmując się całkowicie jakością twórczości.
Tak. Lubię święta.
Krótkie dni bez słońca naprawdę nie są fajne. Ale te przedświąteczne wieczory i noce, które spędzam w kuchni, są jednak miłe. Przynoszę laptop, puszczam sobie filmy - lekkie, trochę wzruszające i zabawne, pod które obieram, kroję, siekam, mieszę, zawijam, lepię, próbuję, grzeję, wkładam do piekarnika. Gdy wszyscy już zasną i w całej kamienicy zapada cisza, w nierealnym, komputerowym świecie dzieją się jakieś historie - cicho, żeby nikogo nie obudzić. A dom pachnie.
Dziwnym trafem tuż przed Wigilią nic mi się nie przypala, nie kipi, nie wylewa. Przez moje dłonie przechodzą kilogramy warzyw, namoczone grzyby roztaczają niepowtarzalny aromat, drożdżowe ciasto rośnie powoli, lecz zdecydowanie, wszystkie hałaśliwe czynności (mielenie maku!) już się zakończyły. Gdzieś w tle wychwytuję ulotny zapach drzewka, kot asystujący okresowo sprawdza, czy nie trzeba w czymś pomóc i zasypia spokojnie nieopodal, widząc, że znakomicie daję sobie radę.
Każdego roku jedziemy na Wigilię do moich rodziców, ale wraz z upływem czasu zdejmuję z mamy coraz więcej obowiązków i coraz więcej potraw przygotowuje sama, choć ona zawsze uprzedza, żebym dała spokój. Ale wiem przecież, że jej z roku na rok trudniej.
Dziś na płycie powolutku szumi barszcz, w misce pęcznieją grzyby, obrałam nieskończoną liczbę warzyw. Jutro przygotuję ciasto, ulepię pierogi, usmażę ryby (J. wykona z nich mistrzowską rybę po grecku; nie zabieram się za to - jej wychodzi lepiej), przygotuję mak, jabłka i ser. W poniedziałek ogarniemy z Zuzią tę stajnię Augiasza i ubierzemy choinkę. A kiedy w domu zapadnie cisza, pozwolę rosnąć ciastu. Drożdżowe ciasto kojarzy mi się ze świętami, a specyficzny zapach rozczynionych drożdży jest miły dla nosa, choć obiektywnie...
Im moi rodzice są starsi, tym częściej myślę o Wigilii, jak o pożegnaniu. Tato powie coś bardzo poważnego i wzruszającego, atmosfera zawiąże nam gardła i będę jedyną osobą, której wolno wstać od stołu. Kiedyś była nią mama. Od kilku lat to ja wstaję, by wymienić wazy z zupami, podać patery z rybami, kapustą, przyjąć puste talerze i napełnić je, a potem odebrać. Gdzieś ponad nami będzie się snuła niepowtarzalna atmosfera bliskości.
A na koniec Zuzia pozwoli mi, ten jeden raz w roku, śpiewać na cały głos. Aż do północy. Skorzystam z tej łaski skwapliwie, nie przejmując się całkowicie jakością twórczości.
Tak. Lubię święta.
Dziękuję i cieszę sie,że do mnie zaglądasz. Miłych i spokojnych Świąt życzę 😊.
OdpowiedzUsuńWzajemnie. A zaglądam z przyjemnością. Może Ci nawet rozruszam kiedyś tych milczących podglądaczy :D
Usuńpiękne święta :-)
OdpowiedzUsuńChyba się nawet nie pokłócimy z mamą przed kolacją ;)
UsuńA gdzieś słyszałam (w kontekście jakiejś zapachowej ekspozycji w Warszawie, o której trąbiono tu i ówdzie), że zapach drożdżowego ciasta wywołuje pozytywne wspomnienia i konotacje pod każdą niemal szerokością geograficzną. Coś w tym jest, coś w tym jest :)
OdpowiedzUsuńAromaty dzieciństwa :)))
UsuńSciskam Was wszystkich swiatecznie bardzo i zycze,zeby zadnych pozegnan nie bylo jeszcze dluuuugie lata.Czulosci,ciepla i bliskosci.Bo,ze bedzie wesolo nie watpie:)
OdpowiedzUsuńUcaluj Rodzicow!Tradycyjnie ani pol kartki z zyczeniami w tym roku nie wyslalam:(
Uściskam. Dziękuję Ci. Zdzwonimy się, jak wrócę, bo tęsknię i spotkanie jest KONIECZNE.
Usuń