1704
Odcinek drugi.
Pędzi, nie zważając na wicher w oczy i deszcze niespokojne, na swych dwudziestoletnich (z hakiem) nogach, ciągnąc za sobą staruszkę, walizeczkę na kółkach, własną torbę, wyładowaną do granic przyzwoitości i z zacięciem profesjonalnego przewodnika opowiada różne historyjki, wskazując, że na prawo most, na lewo most, a dołem Wis... eee... Warta płynie. Oczy mi z orbit wyłażą, więc, pod pretekstem fotografowania całego świata, przystaję, by się wydyszeć. Na szczęście istotnych widoków wokół wiele i nie błaźnię się na całego.
Jeszcze przez okno knajpki zdążyłam pstryknąć Teatralkę, jak ją zapewne widywały Borejkówny (bo i Surrender na wysokim parterze).
Po niedługiej chwili "dorabiam" widok od strony parku.
Mam sporo czasu na uspokojenie szalejącego tętna, bo tuż obok Opera ze słynnymi lwami. Usiłuję sobie przypominieć, kto wywinął orła na ośnieżonych schodach.
Jeszcze rzut oka na fontannę naprzeciwko...
Collegium Maius (gdzie zapewne uczyła się np. Gaba) pięć kroków dalej...
i widok w perspektywę ulicy Fredry, zamknięty Okrąglakiem.
A potem już gnamy do Dominikanów, gdzie Borejkowie chadzali systematycznie, z godnym podziwu uporem pomijając własny kościól parafialny.
- Dominikanie wysoko stawiają poprzeczkę - informuje martuuha. - A na wieczornej maszy akademickiej palca nie wciśniesz.
Ulica zakorkowana, do przejścia kawałek.
- Fajnie byłoby tędy - wzdycha martuuha. - Ale nie przejdziemy.
- Jak to nie? - chichoczę z przekorą i ruszam kłusikiem, radośnie podskakując. Martuuha, siłą rzeczy, za mną. Porządni poznańscy mieszczanie dostają zawału. Docieramy do bramy, śmiejąc się do rozpuku.
- W razie czego - podpowiadam - zawsze możesz powiedzieć, że jestem twoją niedorozwiniętą kuzynką.
- Ciotką! - strofuje przewodniczka.
Prycham z pogardą i wywalam jęzor, żeby udowodnić teorię. Jakakolwiek by nie była.
Po obejrzeniu zaskakująco surowego wnętrza, martuuha przegania mnie jeszcze wokół skweru i, dostrzegając zabarwienie na widocznych częściach ciała, które interpretuje jako zasinienie z zimna, a nie plamy opadowe, litościwie pozwala wsiąść do samochodu. Następnie swym stalowym rumakiem w kolorze świeżo rozdeptanej żaby porywa mnie na Wichrowe Wzgórza, gdzie wyprasza przed zaparkowaniem, ponieważ uważa, że jestem zdecydowanie za gruba, żeby wysiąść jak ludzie - pod drzwiami. Toczymy krótką walkę przy bagażniku, którą przegrywam sromotnie, i już otwieramy klatkę, martuuha przywołuje windę i wygrzebuje liczne listy miłosne ze skrzynki.
- Trzymaj ją - rzuca przez ramię tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Staję w drzwiach. W tym momencie winda głosem męskim oznajmia:
- Przeszkoda. Nie można zamknąć drzwi.
Martuuha z impetem wpada do środka, przydeptuje mi palce i spycha do kąta, po czym gniewnie wykrzykuje do mikrofoniku:
- Coooo? Cooooo?! Przeszkoda?! Mówisz o mojej przyjaciółce!!!
Kwiczę. Sama nie wiem, czy bardziej z powodu zmasakrowanej stopy, czy nieoczekiwanej obrony czci niewieściej.
Wpadamy do mieszkania: ja, walizeczka, zdeterminowana martuuha i jej ponadnormatywna torebka. Usuwam się z drogi temu wulkanowi energii, który przemieszcza się z prędkością światła i samozaparciem, godnym lepszej sprawy. Zostaję posadzona za stołem i palcem mi kiwnąć nie wolno, bo do piekarnika wskakuje obiad, parzy się herbatka, odkorkowuje wino, a przy tym nieustannie trwa aktualizacja systemu. I to równocześnie. Dostaję sweterek, którym owijam swe zgrabiałe członki, ciepły, piękny kubek z Bolesławca i zapadam się cała w błogość, zainteresowanie, pasjonujące opowieści, chichoty i kwiki, nieoczekiwane zwroty akcji i wyjaśnienia, na które czekałam dość długo, bo nie nadają się do sprzedania przez telefon.
Jest mi dobrze.
Jak element układanki - trafiłam wreszcie we właściwe miejsce.
CDN.
Pędzi, nie zważając na wicher w oczy i deszcze niespokojne, na swych dwudziestoletnich (z hakiem) nogach, ciągnąc za sobą staruszkę, walizeczkę na kółkach, własną torbę, wyładowaną do granic przyzwoitości i z zacięciem profesjonalnego przewodnika opowiada różne historyjki, wskazując, że na prawo most, na lewo most, a dołem Wis... eee... Warta płynie. Oczy mi z orbit wyłażą, więc, pod pretekstem fotografowania całego świata, przystaję, by się wydyszeć. Na szczęście istotnych widoków wokół wiele i nie błaźnię się na całego.
Jeszcze przez okno knajpki zdążyłam pstryknąć Teatralkę, jak ją zapewne widywały Borejkówny (bo i Surrender na wysokim parterze).
Po niedługiej chwili "dorabiam" widok od strony parku.
Mam sporo czasu na uspokojenie szalejącego tętna, bo tuż obok Opera ze słynnymi lwami. Usiłuję sobie przypominieć, kto wywinął orła na ośnieżonych schodach.
Jeszcze rzut oka na fontannę naprzeciwko...
Collegium Maius (gdzie zapewne uczyła się np. Gaba) pięć kroków dalej...
i widok w perspektywę ulicy Fredry, zamknięty Okrąglakiem.
A potem już gnamy do Dominikanów, gdzie Borejkowie chadzali systematycznie, z godnym podziwu uporem pomijając własny kościól parafialny.
- Dominikanie wysoko stawiają poprzeczkę - informuje martuuha. - A na wieczornej maszy akademickiej palca nie wciśniesz.
Ulica zakorkowana, do przejścia kawałek.
- Fajnie byłoby tędy - wzdycha martuuha. - Ale nie przejdziemy.
- Jak to nie? - chichoczę z przekorą i ruszam kłusikiem, radośnie podskakując. Martuuha, siłą rzeczy, za mną. Porządni poznańscy mieszczanie dostają zawału. Docieramy do bramy, śmiejąc się do rozpuku.
- W razie czego - podpowiadam - zawsze możesz powiedzieć, że jestem twoją niedorozwiniętą kuzynką.
- Ciotką! - strofuje przewodniczka.
Prycham z pogardą i wywalam jęzor, żeby udowodnić teorię. Jakakolwiek by nie była.
Po obejrzeniu zaskakująco surowego wnętrza, martuuha przegania mnie jeszcze wokół skweru i, dostrzegając zabarwienie na widocznych częściach ciała, które interpretuje jako zasinienie z zimna, a nie plamy opadowe, litościwie pozwala wsiąść do samochodu. Następnie swym stalowym rumakiem w kolorze świeżo rozdeptanej żaby porywa mnie na Wichrowe Wzgórza, gdzie wyprasza przed zaparkowaniem, ponieważ uważa, że jestem zdecydowanie za gruba, żeby wysiąść jak ludzie - pod drzwiami. Toczymy krótką walkę przy bagażniku, którą przegrywam sromotnie, i już otwieramy klatkę, martuuha przywołuje windę i wygrzebuje liczne listy miłosne ze skrzynki.
- Trzymaj ją - rzuca przez ramię tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Staję w drzwiach. W tym momencie winda głosem męskim oznajmia:
- Przeszkoda. Nie można zamknąć drzwi.
Martuuha z impetem wpada do środka, przydeptuje mi palce i spycha do kąta, po czym gniewnie wykrzykuje do mikrofoniku:
- Coooo? Cooooo?! Przeszkoda?! Mówisz o mojej przyjaciółce!!!
Kwiczę. Sama nie wiem, czy bardziej z powodu zmasakrowanej stopy, czy nieoczekiwanej obrony czci niewieściej.
Wpadamy do mieszkania: ja, walizeczka, zdeterminowana martuuha i jej ponadnormatywna torebka. Usuwam się z drogi temu wulkanowi energii, który przemieszcza się z prędkością światła i samozaparciem, godnym lepszej sprawy. Zostaję posadzona za stołem i palcem mi kiwnąć nie wolno, bo do piekarnika wskakuje obiad, parzy się herbatka, odkorkowuje wino, a przy tym nieustannie trwa aktualizacja systemu. I to równocześnie. Dostaję sweterek, którym owijam swe zgrabiałe członki, ciepły, piękny kubek z Bolesławca i zapadam się cała w błogość, zainteresowanie, pasjonujące opowieści, chichoty i kwiki, nieoczekiwane zwroty akcji i wyjaśnienia, na które czekałam dość długo, bo nie nadają się do sprzedania przez telefon.
Jest mi dobrze.
Jak element układanki - trafiłam wreszcie we właściwe miejsce.
CDN.
:)))) Same wspaniałości tu wyczytuję!
OdpowiedzUsuńGłos z windy bezczelny na maxa,reakcja Martu rewelacyjna:))))
Jej móżdżek działa jak ta lala :)
UsuńBorejków nie znam, tak, tak to ja, ta wyklęta co Musierowicz nawet paluszkiem i mrugnięciem powieki nie tknęła!
OdpowiedzUsuńNa Musierowicz zawsze jest właściwy czas!
UsuńSzlag, ja zapominam, że mam trochę dłuższe kopytka. Ech, było mnie kopnąć w kostkę (tą dłuższą ;)
OdpowiedzUsuńHehehhehehhehehehehehe.
UsuńTo był Maciek Ogorzałka. I obśmiany został z jednej strony przez Cytrynową Matyldę, z drugiej - przez kaszlącą Genowefę Bompke.
OdpowiedzUsuńAleż przypomniałam sobie, przypomniałam :)
Usuńbyłam tam byłam !!!! przy lwach i fontannie :-) a do koziołków Cię zabrała ?
OdpowiedzUsuńNie zdradzaj mi tu dalszego ciągu :D
UsuńŁza sie w oku kręci, ileż to lat nie byłam w Poznaniu :)))
OdpowiedzUsuńKoniecznie powinnaś się wybrać :)
UsuńMoże kiedyś zamiast A-4 pojade do Gorzówka przez Poznań, bo ja lubuszanka jestem tylko zaobraczkowana przez Hanysa :))
UsuńJest pomysł, jest wykonanie :)
UsuńA Słowackiego 18 zaliczone?
OdpowiedzUsuńNa Mickiewicza stałam w kolejce za Musierowicz :)
Wszyscy mi tu wymuszają ciąg dalszy. Źli, źli ludzie!!!
UsuńAle fantastyczny pobyt miałaś. Ciekawa jestem tylko w jak bucikach ten maraton pokonałaś :)
OdpowiedzUsuńW balerinkach. Albowiem, tu Cię zadziwię, nie chadzam wyłącznie w szpilkach :)
UsuńW Poznaniu byłam raz wieki temu czyli we wczesnej młodości i raczej mało zwiedzałam bo głównie balowałam. Moi gospodarze wtedy tak postrzegali godne przyjęcie . Widziałam tylko to o czym jeszcze nie pisałaś więc zmilczę .
OdpowiedzUsuńCo za radość - masz po co pojechać ponownie!
UsuńHa! A ja właśnie w ubiegłe wakacje, niespodziewanie dla samej siebie, kilka dni spędziłam w borejkowej kamienicy. Wchodziło się właśnie tym wejściem od tyłu (to jest chyba adres Kraszewskiego), ale okna gościnnego lokum wychodziły na Roosvelta. Najzabawniejsze było to, że przyjechaliśmy wieczorem i dopiero rano się zorientowałam, że to TA kamienica :). Oczywiście biegałam z aparatem, uwieczniając wszystkie szczegóły - mąż z dziećmi pukali się w czoło znacząco. A potem biegałam po borejkowych śladach, podobnie jak Ty :)
OdpowiedzUsuńOCH! Wyrazy zawiści :)))
Usuń