1408
Facebook bywa czasami nieocenionym źródłem. Nieocenionym i niedocenionym, bo zawiera strasznie dużo chłamu i o ten chłam człowiek potyka się najczęściej. Niemniej bywają perełki. I gdyby nie serwisy społecznościowe, w tym fb, to o wiele trudniej byłoby do nich dotrzeć.
Od razu zastrzegam, że wcale nie mam zamiaru pisać o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia. To tylko wstęp był i ma mi posłużyć do całkowicie innych rozważań. Bo oto trafiłam na fejsie na następujący mem:
Rzuciłam na to okiem i przewinęłam dalej. Zatrzymałam się jakieś pięć postów później, bo treść do mnie dotarła. Istny pomysłowy Dobromir (młodsi czytelnicy - np. martuuha - oglądają jeden odcinek na YT i już wiedzą, o co chodzi). W psychologii to się chyba nazywa efekt AHA!. Więc zatrzymałam się, przewinęłam do góry i popadłam w zamyślenie.
No tak. Coś, cholera, w tym jest. Człowiek potrafi kisić się w swoim nieszczęściu, żalu za utraconym, pretensji, smutku i żałobie, bo... to stwarza jakieś pozorne poczucie bezpieczeństwa. Tak sądzę. Kiedy analizuję różne dramatyczne wydarzenia w moim życiu, dochodzę do wniosku, że uporałabym się z nimi szybciej, gdybym potrafiła zamknąć drzwi (puść to!). Co najmniej parę razy już tak miałam. I teraz też mam.
Nie mogę zamknąć drzwi, cały czas tkwi w nich przeszkoda, jak wciśnięta stopa. To jest moja nieumiejętność odrzucenia czegoś, co daje mi, złudne przecież - bo nieprawdziwe, poczucie bezpieczeństwa. Tkwię zamiast iść. A życie jest podróżą, więc pewnie stąd owo nieznośne uczucie bycia nie na miejscu.
Naturalnie natychmiast rodzi się pytanie: jak to zrobić. Pojęcia nie mam, ale sądzę, że pierwszym dobrym krokiem może być świadomość. Niby zdawałam sobie wcześniej sprawę z tego procederu, ale brakowało usystematyzowania. Nazwania. Werbalizacji. Efektu AHA.
No to teraz muszę tylko przekonać sama siebie, że potrafię te drzwi zamknąć, choćbym miała przyciąć paluchy w nich tkwiące. Bo póki tego nie zrobię, nie ruszę. One będą mnie wciąż trzymały w miejscu. A przecież trzeba iść. Bo życie to wędrówka i nic w tym nienaturalnego.
Ale się pięknie i refleksyjnie wymądrzyłam. Dla równowagi przytoczę więc inną, znalezioną na fb myśl. Jeśli zamierzacie wdrożyć, proponuję zatrzymać się na napełnianiu wanny wodą. Reszta niech pozostanie w sferze wyobraźni. Śmiesznie i tak już będzie przy pierwszym kroku. Aha! I uważajcie na mydło. Głupio byłoby się poślignąć.
Od razu zastrzegam, że wcale nie mam zamiaru pisać o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad świętami Bożego Narodzenia. To tylko wstęp był i ma mi posłużyć do całkowicie innych rozważań. Bo oto trafiłam na fejsie na następujący mem:
Dla nieanglojęzycznych: Wiesz dlaczego tak trudno być szczęśliwym? Bo nie potrafimy odrzucić rzeczy, które nas smucą. |
Rzuciłam na to okiem i przewinęłam dalej. Zatrzymałam się jakieś pięć postów później, bo treść do mnie dotarła. Istny pomysłowy Dobromir (młodsi czytelnicy - np. martuuha - oglądają jeden odcinek na YT i już wiedzą, o co chodzi). W psychologii to się chyba nazywa efekt AHA!. Więc zatrzymałam się, przewinęłam do góry i popadłam w zamyślenie.
No tak. Coś, cholera, w tym jest. Człowiek potrafi kisić się w swoim nieszczęściu, żalu za utraconym, pretensji, smutku i żałobie, bo... to stwarza jakieś pozorne poczucie bezpieczeństwa. Tak sądzę. Kiedy analizuję różne dramatyczne wydarzenia w moim życiu, dochodzę do wniosku, że uporałabym się z nimi szybciej, gdybym potrafiła zamknąć drzwi (puść to!). Co najmniej parę razy już tak miałam. I teraz też mam.
Nie mogę zamknąć drzwi, cały czas tkwi w nich przeszkoda, jak wciśnięta stopa. To jest moja nieumiejętność odrzucenia czegoś, co daje mi, złudne przecież - bo nieprawdziwe, poczucie bezpieczeństwa. Tkwię zamiast iść. A życie jest podróżą, więc pewnie stąd owo nieznośne uczucie bycia nie na miejscu.
Naturalnie natychmiast rodzi się pytanie: jak to zrobić. Pojęcia nie mam, ale sądzę, że pierwszym dobrym krokiem może być świadomość. Niby zdawałam sobie wcześniej sprawę z tego procederu, ale brakowało usystematyzowania. Nazwania. Werbalizacji. Efektu AHA.
No to teraz muszę tylko przekonać sama siebie, że potrafię te drzwi zamknąć, choćbym miała przyciąć paluchy w nich tkwiące. Bo póki tego nie zrobię, nie ruszę. One będą mnie wciąż trzymały w miejscu. A przecież trzeba iść. Bo życie to wędrówka i nic w tym nienaturalnego.
Ale się pięknie i refleksyjnie wymądrzyłam. Dla równowagi przytoczę więc inną, znalezioną na fb myśl. Jeśli zamierzacie wdrożyć, proponuję zatrzymać się na napełnianiu wanny wodą. Reszta niech pozostanie w sferze wyobraźni. Śmiesznie i tak już będzie przy pierwszym kroku. Aha! I uważajcie na mydło. Głupio byłoby się poślignąć.
Masz depresję w Nowym Roku?
Wejdź do wanny, nałóż rajstopy na głowę, stopy rajstop przywiąż do sznurków od suszenia prania. Teraz jesteś trolejbusem.
Jeżeli do tego nałożysz narty - jesteś tramwajem.
Jeżeli nałożysz narty i dolejesz do wanny wody - jesteś tramwajem wodnym.
A jeżeli wyłączysz światło w łazience i założysz na głowę opaskę z latarką - jesteś pociągiem metra.
Jeżeli dolejesz do wanny paliwa lotniczego - jesteś samolotem.
A jak do tego dorzucisz włączoną suszarkę do włosów - jesteś rakietą kosmiczną.
Przepięknie się wymądrzyłaś!
OdpowiedzUsuńps. pierwsza! pierwsza!
Lupytha się przepięknie wymądrzyła!
Usuń