1410
A tak w ogóle to nic nie mówiłam, ale 30 grudnia umarł mi komputer. Trzeba przyznać, że agonia była podniosła i trwała dość długo. Ale że wszystko musi mieć swój kres, tedy powiedział w końcu "brzdęk" i odszedł. Tego trzydziestego. Nie, żebym się nie spodziewała. Ale mimo wszystko jakoś tak... Człowiek nigdy nie jest naprawdę przygotowany na odejścia.
Słabo, nie? Ociupinkę się zestresowałam, bo właśnie miałam popłacić faktury ze wspólnoty - takie tam głupstewka: ciepło, woda, jednym słowem naprawdę drobiazgi. Ale myślę: NIE! Twardym cza być, nie miętkim, nie będę tu histeryzować. Ogarnij się, Aśka, mówię ci.
I się normalnie ogarnęłam, i byłam bardzo ogarnięta, dopóki prezes nie wrócił do domu i się nie zapytał, co się stało; to ja mu mówię, że komputer mi umarł i to wcześniej niż planowałam, bo planowałam po styczniowej wypłacie (twojej), żebyś mógł mi kupić nowy i cojamamterazrobić?! Tak opowiadałam, opowiadałam, wszystko ze szczegółami, o objawach śmiertelnych również i zupełnie niespodziewanie się nagle pobeczałam, bo już byłam strasznie złachana tym ogarnianiem się.
Prezes westchnął i zapytał, gdzie jest. Znaczy nie prezes gdzie jest, tylko ten laptop, co już wydał z siebie łabędzi śpiew. Czy tam tchnienie ostatnie. Jakoś coś. No to mu mówię, że już ci zaniosłam na górę i postawiłam w torbie koło biurka, gdyż jestem przewidującą. I czy czasem nie jesteś głodny, bo on przyszedł z pracy i jeszcze na siłowni był. I u fryzjera. Ostrzygł się, bo strasznie zarósł i jakoś tak nie byłam pewna ostatnio, w którą stronę patrzy i czy w ogóle. A w sumie głupio tak, że ja myślę, że on patrzy, a wcale nie patrzy. A jeszcze jakby było odwrotnie, to zupełnie. No. To on powiedział: a co jest. Bo wiecie, u nas nie jest tak, że ja sobie mogę byle co ugotować, jak oni się ciągle pytają co jest i potem strzelają focha. Ale jak ja się pytam, co chcą na obiad, to oczywiście nie wiedzą. Dopiero potem wiedzą, że tego nie chcieli. Znaczy tego, co ugotowałam.
No to ustaliliśmy, co jest i nawet, o dziwo, nie powiedział: znowuuu? Jakby się coś powtarzało częściej niż raz na trzy tygodnie. Albo i też rzadziej. (Na przykład niektórych potraw to wcale nie robię - nigdy się nie powtarzają). A przecież już mi proponował, żebym wydawała z karty, czyli że niby przychodzi klient i sobie wybiera. A ja naturalnie cały dzień stoję przy garach i gotuję z taką radością. Serce, rozumiecie, wkładam. Z nadzieją, że to właśnie danie zostanie wybrane. Lub - ma się rozumieć - tamto. Tylko nie mówił, kto tę resztę zeżre, jak oni nie będą chcieli, ale oj tam. No i poszedł na górę. Długo go nie było i ze dwa razy słyszałam, jak powiedział kurwa, chociaż on zasadniczo mało. A potem przyszedł i mówił coś o jebanym serwisie firmowym, bo ten laptop to już miał taką naprawę gwarancyjną i nawet wszystko działało. Przez parę tygodni. A potem się gwarancja skończyła. I laptop się skończył.
Okazało się, że serwis zeznał, że wymienił płytę główną i była to prawda prawdziwa. I nawet potem wszystko poskładał, tylko że źle, więc się trzymało na słowo honoru. No to jak miało działać. Do kogo pretensje. Przesz poskładał. Takie, rozumiecie, trochę luzy w kołach. Albo i nawet w kierownicy.
I teraz znaj się, panie, na wszystkim. A w ogóle, jak im to udowodnić. Ale na szczęscie udało się wszystko rozłożyć i złożyć, podobno sześćset śrubek i nawet żadna nie została, mimo że każdy wie, że śrubki zawsze zostają. Dogmat taki. Normalnie za dużo fabryki pchają tych części do różnych urządzeń. WSZYSCY. TO. WIEDZĄ. I każda jest inna, ta śrubka, i takie mają łebki, żebyś człowieku czasem śrubokręta nie miał w domu. To musi sobie kupić komplet małych śrubokrętów, bo kto wie, co ja jeszcze wymyślę. Ale działa. Znaczy laptop. Właściwie prezes też.
No.
To mogłam napisać, że komputer mi się położył i przeżyłam chwile grozy, ale na szczęście prezes przyszedł i naprawił. Za wyjątkiem zegara, który przestał działać, ale jakieś straty w ludziach i sprzęcie muszą być.
Tylko co by to była za notka na dwa zdania. Co nie?
Słabo, nie? Ociupinkę się zestresowałam, bo właśnie miałam popłacić faktury ze wspólnoty - takie tam głupstewka: ciepło, woda, jednym słowem naprawdę drobiazgi. Ale myślę: NIE! Twardym cza być, nie miętkim, nie będę tu histeryzować. Ogarnij się, Aśka, mówię ci.
I się normalnie ogarnęłam, i byłam bardzo ogarnięta, dopóki prezes nie wrócił do domu i się nie zapytał, co się stało; to ja mu mówię, że komputer mi umarł i to wcześniej niż planowałam, bo planowałam po styczniowej wypłacie (twojej), żebyś mógł mi kupić nowy i cojamamterazrobić?! Tak opowiadałam, opowiadałam, wszystko ze szczegółami, o objawach śmiertelnych również i zupełnie niespodziewanie się nagle pobeczałam, bo już byłam strasznie złachana tym ogarnianiem się.
Prezes westchnął i zapytał, gdzie jest. Znaczy nie prezes gdzie jest, tylko ten laptop, co już wydał z siebie łabędzi śpiew. Czy tam tchnienie ostatnie. Jakoś coś. No to mu mówię, że już ci zaniosłam na górę i postawiłam w torbie koło biurka, gdyż jestem przewidującą. I czy czasem nie jesteś głodny, bo on przyszedł z pracy i jeszcze na siłowni był. I u fryzjera. Ostrzygł się, bo strasznie zarósł i jakoś tak nie byłam pewna ostatnio, w którą stronę patrzy i czy w ogóle. A w sumie głupio tak, że ja myślę, że on patrzy, a wcale nie patrzy. A jeszcze jakby było odwrotnie, to zupełnie. No. To on powiedział: a co jest. Bo wiecie, u nas nie jest tak, że ja sobie mogę byle co ugotować, jak oni się ciągle pytają co jest i potem strzelają focha. Ale jak ja się pytam, co chcą na obiad, to oczywiście nie wiedzą. Dopiero potem wiedzą, że tego nie chcieli. Znaczy tego, co ugotowałam.
No to ustaliliśmy, co jest i nawet, o dziwo, nie powiedział: znowuuu? Jakby się coś powtarzało częściej niż raz na trzy tygodnie. Albo i też rzadziej. (Na przykład niektórych potraw to wcale nie robię - nigdy się nie powtarzają). A przecież już mi proponował, żebym wydawała z karty, czyli że niby przychodzi klient i sobie wybiera. A ja naturalnie cały dzień stoję przy garach i gotuję z taką radością. Serce, rozumiecie, wkładam. Z nadzieją, że to właśnie danie zostanie wybrane. Lub - ma się rozumieć - tamto. Tylko nie mówił, kto tę resztę zeżre, jak oni nie będą chcieli, ale oj tam. No i poszedł na górę. Długo go nie było i ze dwa razy słyszałam, jak powiedział kurwa, chociaż on zasadniczo mało. A potem przyszedł i mówił coś o jebanym serwisie firmowym, bo ten laptop to już miał taką naprawę gwarancyjną i nawet wszystko działało. Przez parę tygodni. A potem się gwarancja skończyła. I laptop się skończył.
Okazało się, że serwis zeznał, że wymienił płytę główną i była to prawda prawdziwa. I nawet potem wszystko poskładał, tylko że źle, więc się trzymało na słowo honoru. No to jak miało działać. Do kogo pretensje. Przesz poskładał. Takie, rozumiecie, trochę luzy w kołach. Albo i nawet w kierownicy.
I teraz znaj się, panie, na wszystkim. A w ogóle, jak im to udowodnić. Ale na szczęscie udało się wszystko rozłożyć i złożyć, podobno sześćset śrubek i nawet żadna nie została, mimo że każdy wie, że śrubki zawsze zostają. Dogmat taki. Normalnie za dużo fabryki pchają tych części do różnych urządzeń. WSZYSCY. TO. WIEDZĄ. I każda jest inna, ta śrubka, i takie mają łebki, żebyś człowieku czasem śrubokręta nie miał w domu. To musi sobie kupić komplet małych śrubokrętów, bo kto wie, co ja jeszcze wymyślę. Ale działa. Znaczy laptop. Właściwie prezes też.
No.
To mogłam napisać, że komputer mi się położył i przeżyłam chwile grozy, ale na szczęście prezes przyszedł i naprawił. Za wyjątkiem zegara, który przestał działać, ale jakieś straty w ludziach i sprzęcie muszą być.
Tylko co by to była za notka na dwa zdania. Co nie?
Pięknie to opowiedziałaś. Z napięciem, zacięciem i ogniem.
OdpowiedzUsuńOch, a jakie były emocje, powiadam Ci!
UsuńAleż napięciem i nawet się popłakałam ze śmiechu w paru miejscach, ale z tymi śrubokrętami to nieprawda, tylko trzeba być kreatywnym i znaleźć sprzęt pasujący w tę akurat tu dziurkę.
OdpowiedzUsuńZnalazł, znalazł. Ale trzeba przyznać, że producenci są kreatywni w wymyślaniu nietypowych łebków w śrubkach (niech ich piekło pochłonie).
Usuń"Popłakałam się ze śmiechu" to jest największy komplement dla piszącego. Przynajmniej tak uważam. Więc DZIĘKI :)
no proszę, czasami dobrze mieć takiego prezesa w domu.
OdpowiedzUsuńW końcu pisałam wcześniej, że nie ma spraw jednoznacznie złych i jednoznacznie dobrych ;o)
UsuńJa bym się w życiu nie odważyła zapytać, co chcą na obiad, bo jeszcze by mi odpowiedzieli i co?? Musiałabym to zrobić;/
OdpowiedzUsuńRozbawiłaś mnie :))))
Usuń... chciałam coś jeszcze dodać, ale komentarz opublikowało mi dziecko. 6-cio miesięczne... i teraz chichocze...to ja już nic nie dodam...
OdpowiedzUsuńSłusznie chichocze!
UsuńBitwa pod Grunwaldem.
OdpowiedzUsuńWiedząc, że Twój TŻ jest informatykiem byłam dziwnie spokojna, że będzie happy end.
Że niby takie monumentalne?
UsuńNumer notki, pierwsze skojarzenie.
UsuńNo tak, mnie też się skojarzyło, gdy pisałam :)
Usuńu lala!
OdpowiedzUsuńWiesz co? Przy okazji przzełomowych chwil robisz się dziwnie milcząca. Refleksyjna?
UsuńProszę zaprzestać.
Rzadko, bo rzadko, ale przy takich okazjach, które z lubością wypominasz mi, korzystając z dobrodziejstwa wszelkich dostępnych kanałów komunikacji (aż dziw, że nie znalazłam tu okolicznościowej notki ;D), miewam jakieś życie towarzysko-rodzinne. Nie martw się jednak. Pół godziny temu zaprzestałam mieć. W podskokach powracam do życia internetowego trolla, o pardon, zgredka.
Usuńhowgh! :)
Nie chciałam Cię dobijać. W końcu - co mi zależy ;)
Usuńjakbys napisala dwa zdania, to bym sie tak nie usmiala z rana! A mnie usmiac z rana to wyzwanie, bo ja rankow niecierpie!
OdpowiedzUsuńZrobiłam Ci dzień?
Usuńi w ogole to kto to widzial spac o 5 rano, no!
OdpowiedzUsuńW końcu mnie zainteresowało, jaka jest różnica czasu. Idę sprawdzić.
Usuńlepiec zwlec sie z lozka pierwszej,
OdpowiedzUsuńniz rinonce pisac wiersze
a rinonka zblazowana,
wez ja rozbaw dzisiaj z rana!
Znów mi ktoś pociaga za sznurek w dupie.
Usuń