1452
Natchnęła mnie Chuda swą barwną opowieścią o traktowaniu położnic i ich nowonarodzonych dzieci w państwie należącym do Unii Europejskiej w roku 2014. Natchnęła do tego stopnia, że postanowiłam opisać, jak traktowano te osoby w zaściankowej Polsce tuż po eksplozji dzikiego kapitalizmu, równo dwadzieścia lat temu. A także pokusić się o pewne wnioski.
Mam mało doświadczenia, gdyż sprowadzilam na świat tylko jedną istotę. Mamy wielodzietne mogłyby zapewne napisać książkę. Niemniej uważam, że skoro raz mi się udało, to jednak mam coś do powiedzenia. I powiem. Niech mnie ktoś powstrzyma! Nie widzę chętnych, hehe. Brawo - słuszny wybór.
Otóż Drogie Młode Mamy (do Was się przede wszystkim, acz nie tylko, zwracam)! Rozpocznę od tego, że bardzo, bardzo Wam współczuję. Wijecie gniazda w trudnych czasach. Mam tu na myśli ciśnienie oraz obieg informacji, przed którym praktycznie nie można się uchronić. Wymagania, które obecnie stawia się kobietom, są tak wyśrubowane, że przechodzi ludzkie pojęcie. Czytałam niedawno wpis Bajki, choć nie przypominam sobie czy na Radzieckim termosie, czy na fejsie, o tym, co miałaby ochotę zjeść, lecz nie zje, bo jest w ciąży. A chciałam podkreślić, że nie dopominała się jakoś szczególnie o pół litra czystej wódki. Raczej o dania, których nie podejrzewałabym o wrodzone zło. No, może poza sushi, bo surowe, więc nawet dla laika, którym przecież jestem, potencjalnie niebezpieczne. Ale wędzony ser?!
Dwadzieścia lat temu nikt nic nie mówił na temat dozwolonych pokarmów. Człowiek kierował się własną wiedzą o świecie i rozsądkiem. Choć z tym drugim bywa gorzej, bo pamiętam, że nażarlam się kiedyś czereśni w ilościach hurtowych (uwielbiam) i tak mnie wzdęło, że mało nie powiłam wcześniaka drogą wielkiego wybuchu. Jadłam więc wszystko, prócz mięsa, bo mi dziecko nie pozwalało. Do dziś zresztą ma problemy z trawieniem padliny, czyli wszystko uzasadnione. I żyłam. Ona też żyła. Ma się znakomicie i robi burdel w swoim pokoju do dziś, a czasami nawet drze japę i to wcale nie w jakiejś wydzielonej do tego celu przestrzeni. Owszem, ma alergię. Głównie na roztocza - watpię, by wpłynął na to wędzony ser.
USG robiono mi trzy razy, a i tak bez sensu, bo to była zaawansowana pikseloza. Za pierwszy razem tak głęboko (zaawansowana), że lekarz - podkreślmy: specjalista w tej dziedzinie, aparaty do USG nie leżały na ulicy - zniechęcony oglądaniem wszelkich moich podrobów, zapytał w końcu, po co przyszłam (a był to chyba dziesiąty tydzień).
- Istnieje podejrzenie, że jestem w ciąży - poinformowałam nieśmiało (testów ciążowych też naonczas nie widywałam, a pani doktor, która badała mnie i skierowała na to USG miesiąc wcześniej, wyznała jedynie, że za wcześnie na potwierdzanie - może tylko wykluczyć choroby).
Lekarz tak się skupił, że mu żyła wyszła na skroni.
- JEST! - wykrzyknął, upolowawszy mikroskopijną kuleczkę, która usadowiła się dość niefortunnie, bo nie lubiła występować publicznie, co jej pozostało do dnia dzisiejszego.
Ostatnie USG wystąpiło w dziewiątym miesiącu i, o dziwo, potwierdziło płeć dziecka, które było uprzejme ustawić się rozkrokiem wprost ku głowicy. Tym samym zdjęło potworny ciężar z barków potencjalnej babci, która przebywała poza granicami Polski w państwie Skrajnej Histerii, wyrosłej na żyznym poletku mego uporu, wynikającego z pewności, że powiję podwójnego iksa. (Takie tam gnioty z półki: nie możesz się uprzedzać - co nie mogę, jak wiem). Skąd wiedziałam? Wzruszam ramionami. Wiedziałam. Do dziś chętnie apeluję, żeby mi ktoś czegoś zabronił.
Oszczędzę Wam, naprawdę, opisu porodu. Nie ma co zniechęcać ewentualnych prokreacjonistów. Stek. Nadmienię jedynie, że zapomniano mnie posłać na badania dotyczące nosicielstwa wirusowego zapalenia wątroby, więc o mało nie wylądowałam na septyku, gdzie w owym czasie rodziły bezdomne, cyganki i prostytutki, które nie robiły w życiu żadnych badań, więc personel medyczny na oddział wchodził w gumowych kombinezonach. Udało mi się, że tak powiem - rzutem na taśmę. A podkreślam, że ciąża była jedynym okresem w moim życiu, gdy postępowałam dorośle i bardzo systematycznie. Rzuciłam palenie, nie piłam nawet piwa bezalkoholowego, szanowałam się i badałam z godnym podziwu uporem. Dziś całkowicie niezrozumiałym, bo mamy przekręt w drugą stronę.
Rok 1994 wsławił się tym, że na salony wkroczyła akcja Rodzić po ludzku. Nie znam Lucka, jak słowo daję, w każdym razie stwierdzam, że na pewno nie był z mojej galaktyki. Jedyny plus to taki, że wniósł tzw. rooming, czyli dzieci były przy matkach. Oczywiście wszystkie położne darły się na mnie, że mam nie leżeć z dzieckiem w łóżku (a gdzie? w łazience?). I wierzcie mi, Młode i Przyszłe Mamy, że nie wiecie, co to znaczy niemiły personel. I szkodliwy.
Miałam 21 lat, urodziłam pierwsze dziecko. Położnych laktacyjnych nie było. Wpadła przelotem jakaś pracownica i powiedziała mi: o, tak se pierś przytrzymaj. Koniec szkolenia. Resztę odbyłyśmy we dwie - płacząc. Zuzia z głodu i niemożności (nieumiejętności), a ja z jej głodu i niemożności (nieumiejętności) nas obu. Z brodawek został mi kotlet siekany, co nikogo nie obeszło. Nikt mi nie pomógł, nie poradził, co robić. W sumie mogę powiedzieć, że wykarmiłam to dziecko własną krwią, co może nie jest apetyczne, ale w cholerę prawdziwe. Po każdym karmieniu, czyli jakiś pierdyliard razy dziennie, całe prześcieradło na łóżku miałam zrolowane. Palcami od stóp. Z bólu. Ale karmiłam wytrwale w przekonaniu, że to potrzebne dziecku. Potem się zagoiło, zahartowało i już szło. Do dziecka nie mam żalu. Do siebie też nie. Do jebanej służby zdrowia... sporo.
Nadal oszczędzam Wam opisu komplikacji porodowych i poporodowych, które spowodowały, że wykarmiłam dziecko również antybiotykiem. Do dziś nie wiem, czy nie był szkodliwy. I może dobrze. Żyje, nie? Móżdżek całkiem nieźle przewodzi impulsy elektryczne. Więc nie jest źle. Twarde.
Oczywiście pojawiły się dziwne stolce, więc pielęgniarki na mnie krzyczały, że to moja wina. (Krzyczały też, że zużywa za dużo pieluch). Miało być rodzić po ludzku, nie? A nie opiekować się po ludzku. W sumie trafił mi sie fart, bo leżałam w sali z dziewczyną, która była w szkole położnych. Naonczas na praktyce w tym szpitalu było mnóstwo jej koleżanek - całkowicie niedoświadczonych i pozbawionych elementarnej wiedzy, ale wciąż jeszcze życzliwych i niezepsutych. Były trochę pomocne. Przynajmniej miłe i podtrzymujące na duchu. Oraz bezlitosne dla mojej rany ciętej w miejscu niewymownym, przez opowiadanie licznych niecenzuralnych dowcipów.
Każda zmiana pielęgniarek, stwierdzając kupy niepasujące do opisu podręcznikowego, eliminowała mi coś z diety, nie konsultując się z nikim i nie podając wiadomości dalej. Skończyłam jak koń, na suchym chlebie i wodzie. Trudno mieć do mnie pretensje - byłam młoda i wierzyłam, że wiedzą, co mówią. Sytuację uratowała położna, do której chodziłam na szkołę rodzenia. Wysłuchawszy mego żalu z półeczki kupowo - dietowej, złapała się za głowę, poleciała po torebkę, z której wyciągnęła osobistą bułę śniadaniową, odpakowała i wcisnęła mi w półotwarte usta.
- Jedz! - wrzasnęła. - Głodowe stolce, psiakrew! Co za idiotki.
W szpitalu grzejniki szły pełną parą, powietrze było suche jak pustynia Gobi i Zuzi wysychała śluzówka. Sama wpadłam na pomysł, żeby wieszać na kaloryferze (zapomnijcie o pokrętłach regulacyjnych) mokry ręcznik. To jednak niewiele pomogło. Dziecko się zatykało, co jeszcze bardziej utrudniało mu jedzenie. Nieśmiało poskarżyłam się położnej noworodkowej na ten zapchany nosek. Bez słowa zabrała mi malucha i zniknęła. Przyniosła odetkanego.
Jakież było moje zdziwienie, gdy - powróciwszy z toalety (na końcu korytarza, żadne tam łazienki w pokojach) - zastałam moje jedyne szczęście skąpane we krwi. Kichnęła... Muszę przyznać, że ten jeden, jedyny raz nie wytrzymałam (a w szpitalu byłam naprawdę długo i wyszłam na własne żądanie) i doniosłam pediatrze. Okazało się, że położnej się nie chciało zakroplić dziecku noska solą fizjologiczną i ściagnąć tego specjalną gruszką, bo jej to przeszkadzało w piciu kawy. W związku z powyższym poradziła sobie za pomocą... cewnika. I rozdarła małej błonę śluzową w nosie.
Wciąż oszczędzam Wam opisu tego, co robiono ze mną. Dwadzieścia lat minęło, nie ma co do tego wracać. W każdym razie pewnego dnia przyszedł do mnie stażysta. Zamknął za sobą drzwi i scenicznym szeptem poradził:
- Niech się pani wypisze. I tak w niczym już pani nie pomożemy, a mała jest cudem (!) zdrowa. Jeśli tu pani zostanie, za chwilę to się źle skończy.
Nie namyślałam się wiele i opuściłyśmy ów cudowny (wzorcowy, co chciałam podkreślić, jeden z pierwszych, które miały piłkę - choć nie dla ciężarnych) przybytek. Ta desperacka decyzja przypuszczalnie wiele wniosła w późniejszy rozwój dziecka.
I nie ma się co dziwić, że zakończyłam swoją macierzyńską karierę na tym pojedynczym przypadku. Przysięgłam też sobie, że choćbym miała zarobić na to prostytucją, moja córka będzie rodzić W GODNYCH WARUNKACH. I przypilnuję tego, choćbym miała zdechnąć. Kontrola najwyższą formą zaufania.
Szacunek. To jest to słowo, które ciśnie mi się stale na usta. Terror laktacyjny czy dokarmieniowy, znieczulenia, cesarki czy porody naturalne oraz wszystko, co budzi spory - ma należeć do grupy: wybór matki. Chce karmić? Pomóżmy. Nie chce? Uszanujmy. Chce rodzić z doulą? Dać szansę. Jest przerażona i nie wyobraża sobie, że da radę urodzić? Tnijmy. Boi się bólu? Znieczulać.
I zapewniać intymność. To najważniejsze.
Jak sobie przypomnę siebie, obolałą i przerażoną, stojącą w gabinecie lekarskim z gołą dupą, z krwią cieknącą po nogach, bo nikt nie podał mi podkładu, w tłumie (!) obcych ludzi, którzy umawiali się na imprezę po południu, to płakać mi się chce. Owszem, nad sobą. Nikt mnie nie obronił przed tym poniżeniem, a sama nie potrafiłam. Wtedy nie potrafiłam. Teraz? Niech ktoś spróbuje naruszyć moją prywatność, a uzyska odpowiedź. Niech ktoś spróbuje zrobić coś takiego mojej córce, a nie uzyska już więcej żadnej odpowiedzi. Mam pistolet i łopatę - nikt po tobie nie zapłacze.
Koszmar i trauma. A nadal uważam, że Wam, Drogie Młode (lub niemłode, ale początkujące) Mamy, jest trudniej. Żyjecie w świecie oczekiwań, lęków, ciśnienia, burzy i naporu ze wszystkich stron. A najgorsza jest Wasza wiedza i głęboka świadomość. I ten cholerny internet.
Najlepsze, co mi się trafiło, to ta położna od bułki. Do dziś pamietam, że miała na imię Małgosia i sama była mamą dwóch uroczych, naówczas maleńkich dziewczynek. Jestem jej za to wdzięczna (znaczy za pomoc, nie za fakt bycia matką) i nigdy nie zapomnę. Powiedziała mi najmądrzejszą rzecz, jaką słyszałam w całym moim macierzyńskim życiu.
Jeśli nastąpi jakaś trudna sytuacja, a zewsząd będą cię dochodziły sprzeczne porady, bądź też takie, które nie będą ci się podobały, zamknij oczy i zatkaj uszy. A potem zrób to, co sama uważasz za najlepsze. To twoje dziecko, ty jesteś jego mamą. I wiesz najlepiej, co dla niego dobre.
Dziękuję, Małgosiu. Całe życie postępowałam według Twojej rady. I znakomicie na tym wychodziłam. Czego i Wam życzę.
Postscriuptum
Jedyną osobą, która wchodziła do sal dla położnic bez pukania, w nieustalonych porach i na bezczela, był ksiądz. Nie obchodziło go zupełnie, że mam prawo być bez majtek, karmić, myć się przy umywalce w kącie lub np. spać. On miał posługę kapłańską do wykonania.
Jak zapewne się domyślacie, do mojej sali wszedł dwukrotnie. Raz, bo oniemiałam. I drugi, gdy wyszedł szybciej niż wszedł. Moje dziecko żyło potem w grzechu pół roku. Żałuję, że tak krótko. Żałuję, że w ogóle dałam z niej tego szatana wypędzić.
Choć nie mam pewności, że skutecznie. Prawda, córeczko? I dobrze. Nie daj sobie w kaszę dmuchać!
Mam mało doświadczenia, gdyż sprowadzilam na świat tylko jedną istotę. Mamy wielodzietne mogłyby zapewne napisać książkę. Niemniej uważam, że skoro raz mi się udało, to jednak mam coś do powiedzenia. I powiem. Niech mnie ktoś powstrzyma! Nie widzę chętnych, hehe. Brawo - słuszny wybór.
Otóż Drogie Młode Mamy (do Was się przede wszystkim, acz nie tylko, zwracam)! Rozpocznę od tego, że bardzo, bardzo Wam współczuję. Wijecie gniazda w trudnych czasach. Mam tu na myśli ciśnienie oraz obieg informacji, przed którym praktycznie nie można się uchronić. Wymagania, które obecnie stawia się kobietom, są tak wyśrubowane, że przechodzi ludzkie pojęcie. Czytałam niedawno wpis Bajki, choć nie przypominam sobie czy na Radzieckim termosie, czy na fejsie, o tym, co miałaby ochotę zjeść, lecz nie zje, bo jest w ciąży. A chciałam podkreślić, że nie dopominała się jakoś szczególnie o pół litra czystej wódki. Raczej o dania, których nie podejrzewałabym o wrodzone zło. No, może poza sushi, bo surowe, więc nawet dla laika, którym przecież jestem, potencjalnie niebezpieczne. Ale wędzony ser?!
Dwadzieścia lat temu nikt nic nie mówił na temat dozwolonych pokarmów. Człowiek kierował się własną wiedzą o świecie i rozsądkiem. Choć z tym drugim bywa gorzej, bo pamiętam, że nażarlam się kiedyś czereśni w ilościach hurtowych (uwielbiam) i tak mnie wzdęło, że mało nie powiłam wcześniaka drogą wielkiego wybuchu. Jadłam więc wszystko, prócz mięsa, bo mi dziecko nie pozwalało. Do dziś zresztą ma problemy z trawieniem padliny, czyli wszystko uzasadnione. I żyłam. Ona też żyła. Ma się znakomicie i robi burdel w swoim pokoju do dziś, a czasami nawet drze japę i to wcale nie w jakiejś wydzielonej do tego celu przestrzeni. Owszem, ma alergię. Głównie na roztocza - watpię, by wpłynął na to wędzony ser.
USG robiono mi trzy razy, a i tak bez sensu, bo to była zaawansowana pikseloza. Za pierwszy razem tak głęboko (zaawansowana), że lekarz - podkreślmy: specjalista w tej dziedzinie, aparaty do USG nie leżały na ulicy - zniechęcony oglądaniem wszelkich moich podrobów, zapytał w końcu, po co przyszłam (a był to chyba dziesiąty tydzień).
- Istnieje podejrzenie, że jestem w ciąży - poinformowałam nieśmiało (testów ciążowych też naonczas nie widywałam, a pani doktor, która badała mnie i skierowała na to USG miesiąc wcześniej, wyznała jedynie, że za wcześnie na potwierdzanie - może tylko wykluczyć choroby).
Lekarz tak się skupił, że mu żyła wyszła na skroni.
- JEST! - wykrzyknął, upolowawszy mikroskopijną kuleczkę, która usadowiła się dość niefortunnie, bo nie lubiła występować publicznie, co jej pozostało do dnia dzisiejszego.
Ostatnie USG wystąpiło w dziewiątym miesiącu i, o dziwo, potwierdziło płeć dziecka, które było uprzejme ustawić się rozkrokiem wprost ku głowicy. Tym samym zdjęło potworny ciężar z barków potencjalnej babci, która przebywała poza granicami Polski w państwie Skrajnej Histerii, wyrosłej na żyznym poletku mego uporu, wynikającego z pewności, że powiję podwójnego iksa. (Takie tam gnioty z półki: nie możesz się uprzedzać - co nie mogę, jak wiem). Skąd wiedziałam? Wzruszam ramionami. Wiedziałam. Do dziś chętnie apeluję, żeby mi ktoś czegoś zabronił.
Oszczędzę Wam, naprawdę, opisu porodu. Nie ma co zniechęcać ewentualnych prokreacjonistów. Stek. Nadmienię jedynie, że zapomniano mnie posłać na badania dotyczące nosicielstwa wirusowego zapalenia wątroby, więc o mało nie wylądowałam na septyku, gdzie w owym czasie rodziły bezdomne, cyganki i prostytutki, które nie robiły w życiu żadnych badań, więc personel medyczny na oddział wchodził w gumowych kombinezonach. Udało mi się, że tak powiem - rzutem na taśmę. A podkreślam, że ciąża była jedynym okresem w moim życiu, gdy postępowałam dorośle i bardzo systematycznie. Rzuciłam palenie, nie piłam nawet piwa bezalkoholowego, szanowałam się i badałam z godnym podziwu uporem. Dziś całkowicie niezrozumiałym, bo mamy przekręt w drugą stronę.
Rok 1994 wsławił się tym, że na salony wkroczyła akcja Rodzić po ludzku. Nie znam Lucka, jak słowo daję, w każdym razie stwierdzam, że na pewno nie był z mojej galaktyki. Jedyny plus to taki, że wniósł tzw. rooming, czyli dzieci były przy matkach. Oczywiście wszystkie położne darły się na mnie, że mam nie leżeć z dzieckiem w łóżku (a gdzie? w łazience?). I wierzcie mi, Młode i Przyszłe Mamy, że nie wiecie, co to znaczy niemiły personel. I szkodliwy.
Miałam 21 lat, urodziłam pierwsze dziecko. Położnych laktacyjnych nie było. Wpadła przelotem jakaś pracownica i powiedziała mi: o, tak se pierś przytrzymaj. Koniec szkolenia. Resztę odbyłyśmy we dwie - płacząc. Zuzia z głodu i niemożności (nieumiejętności), a ja z jej głodu i niemożności (nieumiejętności) nas obu. Z brodawek został mi kotlet siekany, co nikogo nie obeszło. Nikt mi nie pomógł, nie poradził, co robić. W sumie mogę powiedzieć, że wykarmiłam to dziecko własną krwią, co może nie jest apetyczne, ale w cholerę prawdziwe. Po każdym karmieniu, czyli jakiś pierdyliard razy dziennie, całe prześcieradło na łóżku miałam zrolowane. Palcami od stóp. Z bólu. Ale karmiłam wytrwale w przekonaniu, że to potrzebne dziecku. Potem się zagoiło, zahartowało i już szło. Do dziecka nie mam żalu. Do siebie też nie. Do jebanej służby zdrowia... sporo.
Nadal oszczędzam Wam opisu komplikacji porodowych i poporodowych, które spowodowały, że wykarmiłam dziecko również antybiotykiem. Do dziś nie wiem, czy nie był szkodliwy. I może dobrze. Żyje, nie? Móżdżek całkiem nieźle przewodzi impulsy elektryczne. Więc nie jest źle. Twarde.
Oczywiście pojawiły się dziwne stolce, więc pielęgniarki na mnie krzyczały, że to moja wina. (Krzyczały też, że zużywa za dużo pieluch). Miało być rodzić po ludzku, nie? A nie opiekować się po ludzku. W sumie trafił mi sie fart, bo leżałam w sali z dziewczyną, która była w szkole położnych. Naonczas na praktyce w tym szpitalu było mnóstwo jej koleżanek - całkowicie niedoświadczonych i pozbawionych elementarnej wiedzy, ale wciąż jeszcze życzliwych i niezepsutych. Były trochę pomocne. Przynajmniej miłe i podtrzymujące na duchu. Oraz bezlitosne dla mojej rany ciętej w miejscu niewymownym, przez opowiadanie licznych niecenzuralnych dowcipów.
Każda zmiana pielęgniarek, stwierdzając kupy niepasujące do opisu podręcznikowego, eliminowała mi coś z diety, nie konsultując się z nikim i nie podając wiadomości dalej. Skończyłam jak koń, na suchym chlebie i wodzie. Trudno mieć do mnie pretensje - byłam młoda i wierzyłam, że wiedzą, co mówią. Sytuację uratowała położna, do której chodziłam na szkołę rodzenia. Wysłuchawszy mego żalu z półeczki kupowo - dietowej, złapała się za głowę, poleciała po torebkę, z której wyciągnęła osobistą bułę śniadaniową, odpakowała i wcisnęła mi w półotwarte usta.
- Jedz! - wrzasnęła. - Głodowe stolce, psiakrew! Co za idiotki.
W szpitalu grzejniki szły pełną parą, powietrze było suche jak pustynia Gobi i Zuzi wysychała śluzówka. Sama wpadłam na pomysł, żeby wieszać na kaloryferze (zapomnijcie o pokrętłach regulacyjnych) mokry ręcznik. To jednak niewiele pomogło. Dziecko się zatykało, co jeszcze bardziej utrudniało mu jedzenie. Nieśmiało poskarżyłam się położnej noworodkowej na ten zapchany nosek. Bez słowa zabrała mi malucha i zniknęła. Przyniosła odetkanego.
Jakież było moje zdziwienie, gdy - powróciwszy z toalety (na końcu korytarza, żadne tam łazienki w pokojach) - zastałam moje jedyne szczęście skąpane we krwi. Kichnęła... Muszę przyznać, że ten jeden, jedyny raz nie wytrzymałam (a w szpitalu byłam naprawdę długo i wyszłam na własne żądanie) i doniosłam pediatrze. Okazało się, że położnej się nie chciało zakroplić dziecku noska solą fizjologiczną i ściagnąć tego specjalną gruszką, bo jej to przeszkadzało w piciu kawy. W związku z powyższym poradziła sobie za pomocą... cewnika. I rozdarła małej błonę śluzową w nosie.
Wciąż oszczędzam Wam opisu tego, co robiono ze mną. Dwadzieścia lat minęło, nie ma co do tego wracać. W każdym razie pewnego dnia przyszedł do mnie stażysta. Zamknął za sobą drzwi i scenicznym szeptem poradził:
- Niech się pani wypisze. I tak w niczym już pani nie pomożemy, a mała jest cudem (!) zdrowa. Jeśli tu pani zostanie, za chwilę to się źle skończy.
Nie namyślałam się wiele i opuściłyśmy ów cudowny (wzorcowy, co chciałam podkreślić, jeden z pierwszych, które miały piłkę - choć nie dla ciężarnych) przybytek. Ta desperacka decyzja przypuszczalnie wiele wniosła w późniejszy rozwój dziecka.
I nie ma się co dziwić, że zakończyłam swoją macierzyńską karierę na tym pojedynczym przypadku. Przysięgłam też sobie, że choćbym miała zarobić na to prostytucją, moja córka będzie rodzić W GODNYCH WARUNKACH. I przypilnuję tego, choćbym miała zdechnąć. Kontrola najwyższą formą zaufania.
Szacunek. To jest to słowo, które ciśnie mi się stale na usta. Terror laktacyjny czy dokarmieniowy, znieczulenia, cesarki czy porody naturalne oraz wszystko, co budzi spory - ma należeć do grupy: wybór matki. Chce karmić? Pomóżmy. Nie chce? Uszanujmy. Chce rodzić z doulą? Dać szansę. Jest przerażona i nie wyobraża sobie, że da radę urodzić? Tnijmy. Boi się bólu? Znieczulać.
I zapewniać intymność. To najważniejsze.
Jak sobie przypomnę siebie, obolałą i przerażoną, stojącą w gabinecie lekarskim z gołą dupą, z krwią cieknącą po nogach, bo nikt nie podał mi podkładu, w tłumie (!) obcych ludzi, którzy umawiali się na imprezę po południu, to płakać mi się chce. Owszem, nad sobą. Nikt mnie nie obronił przed tym poniżeniem, a sama nie potrafiłam. Wtedy nie potrafiłam. Teraz? Niech ktoś spróbuje naruszyć moją prywatność, a uzyska odpowiedź. Niech ktoś spróbuje zrobić coś takiego mojej córce, a nie uzyska już więcej żadnej odpowiedzi. Mam pistolet i łopatę - nikt po tobie nie zapłacze.
Koszmar i trauma. A nadal uważam, że Wam, Drogie Młode (lub niemłode, ale początkujące) Mamy, jest trudniej. Żyjecie w świecie oczekiwań, lęków, ciśnienia, burzy i naporu ze wszystkich stron. A najgorsza jest Wasza wiedza i głęboka świadomość. I ten cholerny internet.
Najlepsze, co mi się trafiło, to ta położna od bułki. Do dziś pamietam, że miała na imię Małgosia i sama była mamą dwóch uroczych, naówczas maleńkich dziewczynek. Jestem jej za to wdzięczna (znaczy za pomoc, nie za fakt bycia matką) i nigdy nie zapomnę. Powiedziała mi najmądrzejszą rzecz, jaką słyszałam w całym moim macierzyńskim życiu.
Jeśli nastąpi jakaś trudna sytuacja, a zewsząd będą cię dochodziły sprzeczne porady, bądź też takie, które nie będą ci się podobały, zamknij oczy i zatkaj uszy. A potem zrób to, co sama uważasz za najlepsze. To twoje dziecko, ty jesteś jego mamą. I wiesz najlepiej, co dla niego dobre.
Dziękuję, Małgosiu. Całe życie postępowałam według Twojej rady. I znakomicie na tym wychodziłam. Czego i Wam życzę.
Postscriuptum
Jedyną osobą, która wchodziła do sal dla położnic bez pukania, w nieustalonych porach i na bezczela, był ksiądz. Nie obchodziło go zupełnie, że mam prawo być bez majtek, karmić, myć się przy umywalce w kącie lub np. spać. On miał posługę kapłańską do wykonania.
Jak zapewne się domyślacie, do mojej sali wszedł dwukrotnie. Raz, bo oniemiałam. I drugi, gdy wyszedł szybciej niż wszedł. Moje dziecko żyło potem w grzechu pół roku. Żałuję, że tak krótko. Żałuję, że w ogóle dałam z niej tego szatana wypędzić.
Choć nie mam pewności, że skutecznie. Prawda, córeczko? I dobrze. Nie daj sobie w kaszę dmuchać!
Poruszajaca to opowiesc, ale o tym juz ci mowilam.
OdpowiedzUsuńEksplodowalam przy czeresniach (empatycznie) i przy Lucku :-) Juz nic nie bedzie takie samo :-)
W sumie dużo po czasie to skomentowałaś i właściwie publicznie, z czego wnoszę, że naówczas Cię zatchnęło. Za co bardzo przepraszam. Ale chyba właśnie jakieś szczegóły Ci uzupełniłam?
UsuńDokładnie pamiętam ten moment z czereśniami. Jechałyśmy z mamą samochodem i z przyzwoitości nie przytaczam tu komentarzy ;)
Ja widzę tylko jedną możliwość powicia: cesarka poprzedzona sowitą kopertą. Mi się w pale nie mieści stwierdzenie lekarza z gatunku: "boli? to poród musi boleć".
OdpowiedzUsuńMasz do tego prawo. Kobiety za mało domagają się poszanowania swojej woli. Trzeba o to zawalczyć.
UsuńA z tą kopertą to nie do końca tak. Wiem, że są kliniki, prywatne, które prowadzą pacjentki na kontrakcie z NFZ i nie trzeba im płacić nawet za cesarkę na życzenie.
do czego prawo? do znieczulenia? W szpitalu wojewódzkim (tak, tym samym, w którym załatwiono na całe życie jedną z bliźniaczek p. Bonka), można dostać paracetamol (w płynie, w kroplówce) lub gaz - i nie ma opcji, że za kasę można inne znieczulenie - NIE MOŻNA, BO TO BYŁO NIESPRAWIEDLIWE - NIE KAŻDEGO STAĆ, więc niech się wszystkie za darmo męczą! Widziałam to na własne oczy, bo na porodówce spędziłam 12 godzin (bez najmniejszych bóli, ale i bez wód, bo wypłynęły), czekając na cc. I nie ma wyboru, bo w Opolu jest ten jeden jedyny szpital (można oczywiście do innych, mniejszych miejscowości, albo i do dużych, ale czasem to za długo trwa;/)
UsuńBeatko, nie komentujemy tego, że jest źle, tylko kwestię zmian.
Usuńale u nas są trzy łóżka do rodzenia . jedno odlotowe, jedno jak cię mogę i jedno przedpotopowe do rodzenia na płasko. kafelki (kachelki) 40-letnie. a ze skurczami partymi na cesarę szłam piechotą. zmiany, zmiany???
UsuńNic nie dzieje się samo. Trzeba o to zawalczyć.
Usuńczytałam u Chudej, że dostała do podpisu stertę dokumentów. Ja zgodę na cesarkę (mam nadzieję że to było tylko to) podpisywałam w skurczach partych. a teraz tento ryczy
OdpowiedzUsuńJa z kolei w ogóle nie pamiętam podpisywania dokumentów. Przypomina mi się za to idiotyczne pytanie położnej na izbie przyjęć: ile było wód płodowych. Co miałam jej odpowiedzieć?!
UsuńSześć:) Czterech chłopców i dwie dziewczynki:P
UsuńDobre!!! :D
Usuńnaprawdę chciałabym wiedzieć co tak naprawdę podpisałam. może ostatnią wolę?
UsuńWypuścili Cię, a więc żadna różnica. Poza tym możesz zwalić na bycie w niebycie. Co, Ciebie mam uczyć?!
Usuńale jak pośmiertnie powalczę?
UsuńA jest o co?
UsuńZ tym całkowitym wypędzeniem Szatana to bym się zastanowiła:) Nie zapominaj kto jest Matką Chrzestną! Wow mój pierwszy komentarz:)
OdpowiedzUsuńMatka Chrzestna
Państwo poznajo Matke Chrzestno. Nie jest mityczna, jak niektórzy podejrzewali. Poczekajmy, poczekajmy, się i Czempiona doczekamy ;o)
UsuńWitam serdecznie Matko Chrzestna:)
UsuńBędziemy ją częściej obgadywać, to może nawet założy sobie konto ;)
Usuńi ma komputer?
UsuńAno ma - podstępna taka. Za to nie ma porządnego ekspresu do kawy! HA!
UsuńOj, to działo się drastycznie.Dzielna byłaś bardzo !
OdpowiedzUsuńMnie się udało mieć dłuższą koszulę,bom niska a krótkie im się skończyły. Marzyłam by jak najszybciej być już w domu.
Ech, nie mnie się nawet nie chce wspominać, ( rodziłam 22 i 20 lat temu), było zdecydowanie inaczej pod wieloma względami.
Kot Ci się omskł na enterze?
UsuńHehehe.
kot grzecznie chrapie na poduszce pod kaloryferkiem,a ja rozplaszczam niewymowną na krześle przy biurku,nie ma tak dobrze, laptoka nie posiadam:)
UsuńNa liście "nabyć" wepchnąć do pozycji pierwszej.
UsuńAsiu, wywal mój komentarz proszę, bo przypadkowo mi się cusik przycisneło i zrobiłam wielki odstęp:))))
OdpowiedzUsuńAle co Ty?!
Usuńnie,kurde rączka w szlafroczku:)
OdpowiedzUsuńFocia! FOCIA! FO-CIA!!!
Usuńfocię rąsi w szlafroczku kcesz, cóż za niecne nakłanianie do obnażania alkowy:)
OdpowiedzUsuńCałej Ciebie. Co mi tam rąsia. Dajesz! Jutro sprawdzę czy jest!
UsuńSe paniusia wyszuka wew nociach archiwalnych, nawet nie ta całkiem dawno coś mi się wydawa ,ze się pokazywałam :)
UsuńCiekawe, że ja na bieżąco czytam, a nie zauważyłam.
UsuńA nawet i rodzinny pokaz był:
OdpowiedzUsuńhttp://takietam1.blox.pl/html/1310721,262146,169.html?4
Już idę, już!
UsuńBo mało mam zdjeć swoich,nie jestem fotogeniczna i nikt mi nie robi:))))
UsuńPo za tym to ja najczęsciej trzymam aparat:)
No rzeczywiście - przegapiłam tę notkę!
UsuńCo nie zmienia faktu, że focia w szlafroczku ;)
Asiu, dzięki za Twoją opowieść. Popłakałam się ze śmiechu i z tego drugiego.. I z przykrością stwierdzam, że są jeszcze miejsca w Polsce gdzie jest niewiele ( jeśli w ogóle ) lepiej.. Może nasze córki będą tymi szczęściarami, co już tylko z historycznych źródeł będą słyszeć o wrednym personelu. Mam nadzieję..
OdpowiedzUsuńJeśli nie będziemy o to walczyć, tylko czekać z nadzieją, to nie będą. Dlatego zagrzewam Chudą, żeby psuła powietrze wokół Ujastka, ile sił.
UsuńChyba też sobie wrzucę, tego sprzed 16 lat z okładem nie pamiętam za dobrze (wypchnęłam ze świadomości), ale ten sprzed 7 miesięcy ciągle mam przed oczami!
OdpowiedzUsuńMożna wyciągnąć ciekawe wnioski.
UsuńRodziłam dwukrotnie w osławionym szpitalu w mieście na W. wtedy też była mafia
Usuńw 1998 z panią położną w pięknym zółtym kostiumie. Jej twarz, ręce, głos został ze mną na zawsze. - To ona mi powiedziała że to ja rodzę i ode mnie WSZYSTKO zależy l - NIKT ZA CIEBIE NIE URODZI !!! Nie oczekiwałam Bóg wie czego - znieczuleń masaży, piłek, ratunku - podeszłam ZADANIOWO - urodzić i do domu - JA SAMA WSZYSTKO ZROBIE NAJLEPIEJ. Mam mieszane uczucia co do Waszych opisów - Szanuję je, ale w głowie mam myśl - ( być może krzywdzącą ) - miałyście to na własne życzenie
A swoją drogą choć jesteśmy rówieśniczkami Zuzanna ewidentnie Cię / Panią postarza - byłam przekonana o minimum +10lat więcej niż wskazuje zapis powyżej
Dziękuję. Zawsze to miło, gdy pojawi się ktoś o tak trzeźwym spojrzeniu.
UsuńJa tez rodziłam 20 lat temu, ale rodziłam naprawdę "po ludzku". Z mężem w osobnej sali, kolorowa pościel, piłki do poskakania itp., dziecko na brzuch a potem cały czas przy mnie, położna specjalna do uczenia karmienia. I bynajmniej nie za dodatkowe pieniądze. Rodziłam w Warszawie.
OdpowiedzUsuńCzyli potwierdza się teoria, że wszystko zależy od ludzi. Bardzo się cieszę, że Ci się udało :)
UsuńDzien dobry, jak pisałam juz na blogu 'od rana do wieczora' wszystko zalezy od ludzi. Moja ciaza i porod w 1993 roku tez sa z kategorii 'antykoncepcyjnych' . Lekarze z kazdej zmiany przychodzili ogladac jak mowili 'TO CESARSKIE'. Dziwili sie przezylam ja i dzecko. A ginekolog ktory mnie prowadzil powinien miec odebrane prawo wykonywania zawodu.
OdpowiedzUsuńObiecalam sobie ze nigdy wiecej i choc wspomnienia juz bledsze, to nadal w zyciu na kolejne dziecko bym sie nie zdecydowala. Poniewaz mam jeszcze 'cudne' wspomnienia z pobytu w szpitalu przy okazji operacji wyciecia wyrostka i z tym zwiazanych horrorow- z pijanym lekarzem wykonujacym operacje, bliznami jak po nozu rzeznickim i koszmarze badania ginegologicznego u dziecka jakim wtedy bylam oraz na dokladke jestem ofiara molestowania przez lekarza w gabinecie - to mam swoje zdanie takie, ze sprawa sprowadza sie do uczucia ktore ogarnia czlowieka po przekroczeniu dzwi placowki ochrony zdrowia.
Na uczuciu ubezwlasnowolnienia osoby po tej stronie i braku podstawowej empatii u osoby po tamtej stronie, co pozwala pacjentem pomiatac . Na kazdym chyba poziomie, od salowej do lekarza, takze z tytulem profesora. A w swoim komentarzu chcialam jedynie sprostowac fakty dotyczace obecnosci w Polsce te 20 lat temu testow ciazowych oraz temu co skladalo sie na opieke nad ciezarna.
I jeszcze warto przypomniec o bezwzglednie wymaganym goleniu krocza przed przyjeciem na porodowke. Jak dziewczyna nie zrobila tego w domu czekalo ja spotkanie z salowa w lazience przy izbie przyjec i albo golenie przez personel za parawanem w izbie przyjec.
Dodam tez ze tak jak 20 lat temu tak i teraz na kazda pierdole i badanie wymagane jest skierowanie.
Dla mnie to przerażajace, ze przez te 20 lat tak niewiele w mentalnosci ludzi ze sluzby zdrowia sie zmienilo. I dzieki bogu za internet, bo rodzice wiedza czego moga sie domagac, czasem po awanturze, ale jest wiedza i mniejsze zachukanie wsrod pacjentek.
Jak widać na załączonym obrazku, o samym porodzie to nawet nie piszę. Ani o komplikacjach. Ani o tym, co było potem. Ani nawet o komentarzach, które usłyszałam od lekarzy i położnych.
UsuńChoć Kaczka wyraźnie ostrzy sobie zęby w dziobie - to pewnie z powodu częściowej znajomości tematu. Krwawa się jakaś zrobiła od chwili powicia Biskwita.
Pewnie było tak, jak dziś - miejsca lepsze i gorsze. Przypuszczam, że z przewaga gorszych, niestety. Smucę się, kiedy dziewczyny piszą, że teraz też jest źle. Miałam nadzieję na zmiany. A tu tyle jeszcze do zrobienia. Powinnyśmy o to walczyć. My, które już rodzić dzieci nie będziemy, też. Dla naszych córek i wnuczek. Zaryzykuję, że to jest postulat feministyczny. Bo widzę, że korzenie jednak tkwią w traktowaniu kobiet w ogóle.
PS Mnie lewatywę i golenie wykonała rzeczona Małgosia w domu. Bo wiedziała, jak jest. I to zaliczam na plus. Przynajmniej oszczędziłam sobie dodatkowych wrażeń.
Oooo i lewatywa z metalowego obitego dzbanka pomarańczowa rurą z gumy w d... ;-) To tez warte przypomnienia. Jedyne co ratuje czlowieka to zapominanie, inaczej nie daloby sie zyc po tych wszystkich upokorzeniach.
UsuńA Chuda wspominała o swoim przekonaniu, że do lewatywy trzeba leżeć. Haha.
UsuńFakt. Czas jest wielkim czarodziejem. Na szczęście. Choć mam podobnie, jak Ty. Nie myślę o tym, ale pamiętam do dziś. I pewnie nie zapomnę do śmierci. FUJ.